Autor: Piotr Wróblewski

2017-02-17, Aktualizacja: 2019-07-04 16:40

Krzysztof Zalewski: Opuszczam gardę, żeby wpuścić ludzi do środka

- Może rzeczywiście momentami się odsłaniam. To nie jest obraz pewnego siebie faceta z dużymi muskułami, ale to prawda - mówi Krzysztof Zalewski o swojej trzeciej płycie - "Złoto". Muzyk zaprasza nas w niej do swojego świata. Trochę naiwnego, przepełnionego nie zawsze szczęśliwą miłością i lękami dotyczącymi sytuacji politycznej w kraju. Z Krzysztofem Zalewskim rozmawiamy o Natalii Przybysz, "Historii Roja", "Idolu", ale przede wszystkim o płycie, która - jak sam przyznaje - spowodowała, że na koncertach pojawiają się tłumy.

Krzysztof Zalewski , muzyk, kompozytor, multiinstrumentalista; laureat II edycji programu "Idol", zagrał główną rolę w filmie "Historia Roja". Do tej pory wydał trzy płyty: "Pistolet" (2004), "Zelig" (2013), "Złoto" (2016). Współpracował z m.in. z zespołem Muchy, HEY, Brodką i Kasią Nosowską.

Jesteś muzycznym perfekcjonistą. To pomaga w graniu koncertów?

Graliśmy kiedyś w pięciu, w małej piwnicy wyłożonej terakotą. Słyszałem tylko hałas. Zastanawiałem się, co w takim razie słyszą ludzie? Jaki jest sens grania w takim miejscu? Oni są fanami, znają przecież te piosenki, ale zaciskają zęby, bo słyszą tylko huk. Jestem fanem rock'n'rolla, ale uważam, że należy poświęcić trochę czasu, żeby zobaczyć, czy jakieś miejsce w ogóle nadaje się do grania muzyki.

Pytam o to, bo podobno kiedyś po koncertach skupiałeś się głównie na swoich błędach.

Staram się z tego wyleczyć. Oczywiście to trudne, bo jestem perfekcjonistą, a do tego zodiakalną Panną. Przy tej płycie musiałem się tego oduczyć z dwóch powodów.

Z jakich?

Po pierwsze dlatego, że poprzedni krążek robiłem wiele lat, bez zegara nad sobą. Chyba trochę sam przedłużałem ten proces, nie byłem gotowy. Tym razem musiałem się spieszyć. Może nie wszystko poszło tak perfekcyjnie, jakbym tego chciał, ale musiałem się zdecydować, czy cyzelować w nieskończoność i nagrać pięć piosenek, czy zrobić całą płytę i pozwolić sobie na odrobinę rock'n'rolla. Po drugie, musiałem całkowicie przejąć obowiązki gitarzysty, a przyznam się, że mam w tej dziedzinie jeszcze wiele sobie do zarzucenia.
Uważam się za profesjonalnego wokalistę, przez lata nauczyłem się operować głosem, ale grania na gitarze ciągle się uczę. Jest jednak taki zespół jak Dream Theater, który gra wszystko w punkt i mimo wszystko nie da się tego słuchać! Zdecydowanie wolę Ramones czy Stonesów.


© mat. pras.

Autor: mat. pras.

Wydaje mi się, że Twoja ostatnia płyta - „Złoto” - jest o wewnętrznych lękach…

Nigdy nie starałem się analizować swoich piosenek. Tym bardziej, że na tej płycie nie ma jednej, konkretnej myśli przewodniej.

… no właśnie, to nie jest koncept album.

Robię piosenki i potem wybieram te najlepsze. Mam większą łatwość do komponowania melodii niż do pisania tekstów. Mam od groma niedokończonych utworów. Zostają te, przy których pojawia się konkretna myśl. Czasem piszę po trzy, cztery teksty do jednej piosenki, bo coś mi nie pasuje. Zdarza się, że nagram demo, a potem zastanawiam się, co sama piosenka chce mi powiedzieć.

Jakiś przykład?

Chociażby „Chłopiec” jest taką próbą rozliczenia się, wykrzyczenia pewnych lęków. To dla mnie rodzaj autoterapii. Jako słuchacz bardziej identyfikowałem się z zespołami, które śpiewają prawdę.
Może rzeczywiście momentami się odsłaniam. To nie jest obraz pewnego siebie faceta z dużymi muskułami, ale to prawda. Czasami troszeczkę ubarwiam, ale ogólnie rzecz biorąc to są teksty o mnie. Opuszczam gardę, żeby wpuścić ludzi do środka. W taki sposób wytwarza się więź.
Najpiękniejsze jest to uczucie, gdy na koncertach znika bariera między mną, a odbiorcami. Mówię to też jako wieloletni uczestnik czyichś koncertów. Na koncertach zespołu HEY czy Pogodno czułem, że gram razem z nimi. Śpiewałem, bawiłem się, a potem trzy dni nie mogłem mówić – bo tak się darłem.

Piosenki na płycie „Złoto” są stworzone w kilku różnych klimatach muzycznych. Do tego praktycznie każda z nich mogłaby być singlem. To zamierzony efekt?

Gromadząc materiał na płytę, dokonuję przesiewu. Nie wszystkie piosenki wchodzą na krążek. Najlepszy jest przy tym test czasu. Gdy robię piosenkę, jest moment euforii, a potem opada kurz i z perspektywy czasu dochodzi się do tego, czy numer ma w sobie coś, czy nie. Jak słucha się pierwszej płyty The Doors, to tam są same hity – singiel w singiel. Tak samo w przypadku Rage Against the Machine czy Lady Pank – oni na dziesięć numerów zrobili dziewięć singli, które większość Polaków zna na pamięć. Chciałem, żeby na moją płytę trafiały dobre piosenki. Każda z nich mogłaby żyć własnym życiem.

Niektóre już gdzieś "wędrowały"...

Chociażby „Lukę” czy „Uchodźcę” testowałem na koncertach. One były komponowane pod moje solo akty, dlatego nie są to rozbudowane formy. Ogólnie starałem się, żeby na tej płycie nie było przerostu formy nad treścią. Czasami to brzmi „brudniej”, wokale są lekko fałszujące. Bardziej postawiłem na przekaz niż na ornamenty.



Przyczepię się do „Luki”, bo ona się bardzo zmieniała. Na koncertach brzmiała inaczej, na płycie w inny sposób, a teraz widziałem, że na Twojej stronie można zrobić swoją wersję tej piosenki.

Bardzo lubię ten numer, bo jest samym konkretem. Tam jest jeden riff na basie, drugi na klawiszu i w refrenie wchodzą akordy, żeby to dogęścić. Nie wstydzę się obedrzeć tej piosenki z całej produkcji. Żeby ludzie zmiksowali to po swojemu. To nie jest tak, że ta piosenka działa, bo tam jest dwieście śladów poukrywanych. To brzmi tak, jak nagrałem to pewnego dnia w studiu. Teraz mam lot na proste rzeczy.

Jeżeli ktoś chce poszukać więcej informacji o Krzysztofie Zalewskim, to trafi na film „Historia Roja”, a także na numer „Uchodźca”. Wydaje się, że jedno i drugie dzieli ideologiczna przepaść.

„Historię Roja” kręciliśmy siedem lat temu. Wtedy Polska była w zupełnie innym miejscu. Posiadanie innych poglądów politycznych nie powodowało, że nie mogliśmy siedzieć przy wigilii przy jednym stole. Wtedy naiwnie myślałem, że ten film to jest szansa, żeby po prostu opowiedzieć tę ciekawą, wcale niejednowymiarową historię.


W tym czasie brałem udział w koncercie realizowanym przez Muzeum Powstania Warszawskiego, a próby mieliśmy w siedzibie Krytyki Politycznej. Oni dawali mi książki, a ja później szedłem na obiad, gdzie byli Ziemkiewicz, Semka i ludzie, o których dzisiaj mam gorsze zdanie niż wtedy. Nie zgadzałem się z jednymi i drugimi, ale potrafiliśmy się dogadać.



Uważam, że sam temat żołnierzy wyklętych należy wyciągnąć na światło dziennie. Nie myślałem jednak, że film będzie aż tak jaskrawo używany, jako broń polityczna.
Jakbym wiedział, że prezydent Duda będzie dziękował na premierze „Polsce kibolskiej” i ONR-owi, nie wziąłbym w tym udziału! Nie mieści mi się, że głowa państwa podlizuje się naziolom i baranom, dla których jedyną wartością jest przemoc. Myślałem, że będzie tak, jak mówił Wolter: „pańskie poglądy są mi wstrętne, ale oddałbym życie, żeby mógł je pan głosić”.


Gdy czytałem scenariusz, to dla mnie "Rój" nie był dobrym bohaterem. Nie mógł pozbyć się chęci zemsty i wolał dać się zabić w walce o coś. To postać, którą szanuję, ale jest bardzo daleka ode mnie. Poza tym wiesz, masz dwadzieścia parę lat i ktoś proponuje ci główną rolę w filmie, to chcesz spróbować. Nie spodziewałem się, że dojedzie do takiej wojny polsko-polskiej i że film wyjdzie dopiero po siedmiu latach, gdy i ja jestem już w zupełnie innym miejscu.

Ale są na pewno plusy tego, że wziąłeś udział w tym filmie.

Jechałem ostatnio pociągiem w długą trasę. W przedziale siedziała kobieta, która była wyznawczynią teorii spiskowych. Sporo rozmawialiśmy. Gdy skojarzyła mnie z postacią „Roja”, to nagle inaczej zaczęła mnie słuchać. W końcu musiała poddać w wątpliwość tezę o zamachu, musiała zgodzić się, że ktoś może mieć inne zdanie. Okazało się, że można tę pewność i „jedyną rację” zaburzyć.

© mat. pras.

Autor: mat. pras.

W sumie, dla dwóch stron konfliktu możesz być partnerem do dyskusji.

Dopóki skinheadzi mnie nie porwą i nie zakopią w lesie, to jest dobrze (śmiech). Mogę tylko liczyć na to, że ci, którzy są zacietrzewieni, też zechcą mnie posłuchać. Zobaczą, że ci po drugiej stronie to też sąsiedzi, rodacy. Przecież nie wszyscy sympatycy PiS-u to skinheadzi czy kibole. To, że mam twarz filmowego „Roja”, może przyczyni się do tego, że ten rów uda się zasypać.

Mam wrażenie, że „siedzą” w Tobie tematy polityczne. Słychać to chociażby w piosence „Polska”.

Napisałem pierwszą wersję bardzo wprost, ale trochę mnie to bolało. Minęło sporo czasu i zobaczyłem, że tekst jest trochę gówniarski. Zostawiłem swoje refreny i razem z Michałem Wiraszko (wokalista zespołu Muchy – przyp. red.) napisaliśmy zwrotki od nowa. Także teraz jest to trochę piosenka do kobiety, a trochę o prezesie…

Pozostając w tematach społeczno-politycznych, mam wrażenie, że piosenka „Jak dobrze” za sprawą Natalii Przybysz, która zajęła mocne stanowisko w sprawie aborcji, zyskała ostatnio inny wymiar.

Wszystkie te działania związane z piosenką zrobiliśmy, zanim ukazał się ten artykuł w „Wysokich Obcasach” (w czasie burzy dotyczącej ustawy antyaborcyjnej, Natalia Przybysz przyznała, że dokonała aborcji – przyp. red.). Ale jakby się ukazał wcześniej i tak byśmy to nagrali.
Lubię Natalię Przybysz, uważam, że jest wspaniałą wokalistką i autorką, mogę z dumą powiedzieć, że się przyjaźnimy. Nie mam prawa oceniać jej życiowych wyborów. Taki głos był na pewno potrzebny. Trochę wystawiła się jednak na pierwszy strzał.
Nie zapominajmy, że ten artykuł ukazał się po tym, jak PiS chciał razem z biskupami zaostrzyć prawo aborcyjne, co równa się piekłu kobiet. Taki głos skrajnie z drugiej strony był potrzebny, żeby wyważyć dyskusję. Nieszczęście, że cała nienawiść skupiła się na Natalii. Ona miała wielką odwagę, żeby powiedzieć prawdę. Ja jestem chyba zbyt głupi, żeby być prorokiem czy prowadzić ludzi na barykady. Mówię o tym, co mnie boli, o moich rozterkach sercowych czy jak radzę sobie ze starzeniem. Cały czas mam wiarę, że jednak się pogodzimy.

Czy to jest wyjątkowy moment dla Ciebie, żeby bardziej komentować rzeczywistość? Czy to w ogóle kierunek w którym chciałbyś iść?

Ludzie zaczęli tłumnie chodzić na moje koncerty, słuchają, co mówię ze sceny. To wiąże się z dużą odpowiedzialnością. Nie mógłbym spać spokojnie, gdybym nie mówił tego, co wydaje mi się słuszne. Nie mam nic przeciwko sympatykom PiS, to też są moi przyjaciele. Na moje koncerty przychodzą ludzie z różnych stron, dlatego stworzyłem nawet swoją flagę – czerwoną, ze złotą meduzą w środku. Wychodzimy wtedy z „polskiego piekiełka” i ogłaszam "Republikę Złotej Meduzy", w której rządzi muzyka i miłość, gdzie każdy jest akceptowany.

Fajna ucieczka…

To też, ale chodzi o to, że ja jestem muzykiem, a nie politykiem. Mam prawo być naiwny. Chcę zamordować ludzi miłością na koncercie. Przede wszystkim cieszę się, że przychodzą na koncerty. Nie chcę wiedzieć, na kogo głosowali, ale chcę dać znać, na kogo ja na pewno nie głosowałem.

Skoro już zaczęliśmy rozmawiać o piosence „Jak dobrze”, to nie można pominąć klipu do utworu "Miłość, miłość", w którym wystąpiła Natalia. Nagraliście go bez dubli?

Tak, bez dubli. To też nie było tak, że kamery były włączone przez dwanaście godzin. Jednak wszystkie etapy po kolei następowały. Szczególnie ostatnia scena, gdy jesteśmy obłożeni od stóp do głów, powodowała lekki stres. Na pewno nie dałbym rady, gdyby nie Natalia Przybysz, która jest joginką. Bałem się, że poruszę się, rozbiję wszystkie filiżanki, trzeba będzie robić przerwę, kupować nowe… Ona mnie uspokajała. Tłumaczyła, że wszystkie te obciążenia pozwalają zachować prawidłową postawę.



Jestem bardzo wdzięczny Piotrowi Onopie, że wszystko tak świetnie nakręcił. Dużo rozmawialiśmy o tej piosence. Dla mnie jest ona o odpuszczaniu, trochę buddyjska, dlatego chciałem przemycić mandalę (motyw buddyjski – przyp. red.).
Najtrudniejsza rzecz to wyzbyć się zaborczej miłości. Uświadomić sobie, że nic nie jesteśmy w stanie zatrzymać na dłużej.
Piotrek wpadł na to, jak to połączyć. Teraz mamy wysoko postawianą poprzeczkę, bo wkrótce kręcimy kolejne klipy do „Jak dobrze” i „Polsko”.

Rusza kolejny „Idol”. Z perspektywy czasu wystąpiłbyś w tym programie jeszcze raz?

Jakbym miał osiemnaście lat i w głowie to, co wtedy - na pewno. Z tym, że gdy ja startowałem w "Idolu", to był jedyny tego typu program w Polsce. W liceum byłem odludkiem ze względu na to, czego słuchałem i że miałem długie włosy. Większość kolegów słuchało mainstreamu. Wtedy ten program nas zjednoczył, teraz podobne produkcje są co miesiąc i już nie mają takiego znaczenia.

Od Twojego udziału w tym programie minęło już ponad dziesięć lat. Ty też zniknąłeś na dłuższy czas, by wrócić z płytą „Zelig” (wydaną w 2013 roku).

Po programie postawili mnie na piedestał. Problem w tym, że kochałem muzykę, ale nie umiałem śpiewać i komponować.
Gdybym teraz odpalił finał „Idola”, to nie mógłbym tego słuchać. Brzmię jak pijany marynarz po butelce rumu. Potem zacząłem ostro trenować. Wybudowałem sobie dźwiękoszczelną kabinę na środku mieszkania i nagrywałem się nocami.
Uczyłem się tego, a teraz mogę powiedzieć bez kompleksów, że jestem profesjonalnym wokalistą. Po programie wydałem płytę, ale to były kalki zespołów, których wtedy słuchałem – choćby Alice in Chains. Musiałem przejść ten czeladniczy okres praktyk.

Tytuł najnowszej płyty „Złoto” jest trochę próżny?

Próżny? Przewrotny trochę. Liczę, że osiągnie status złotej płyty. W dużej mierze jest to na serio. Po pierwsze, mam 32 lata. To są moje lata. Przyszedł czas, żeby się przestać krygować i wykrzyczeć światu, czego chcę. A ja chcę, żeby były tłumy na koncertach, a płyta złota, a nawet platynowa. Nie chodzi o próżność, o to, żeby mieć willę z basenem, tylko żeby dzielić się muzyką z ludźmi. Teraz jest ten moment. Największą frajdę mam, gdy robię chór z ludzi na koncertach. Uczę ich przez pół koncertu, a potem „wypuszczam” a capella. To zjednoczenie, mam nadzieję, że to im zostaje i kojarzy się ze mną. Poza tym, skoro "robisz" w danej branży – a to jest mój zawód - to przecież marzą ci się pełne hale. Nie chodzi o to, żeby grać dla dwóch osób.

Wracając do tytułu. Sam temat złota jest dla mnie ciekawy. Dlaczego ludzie mordują się dla złota? Dlaczego złoto jest świetnym izolatorem i jeszcze lepszym przewodnikiem ciepła? Złotem możesz naprawić dziurę ozonową... Bez niego nie polecisz w kosmos...

No i jest deficytowe…

I jest na „z”… Jest też teoria, że ludzie powstali dlatego, że Anunnaki przylecieli ze swojej planety w poszukiwaniu złota. Zmieszali geny Australopitka ze swoimi i tak powstał Adamu – pierwszy człowiek. Tak podają sumeryjskie legendy. To też być może jest bajka, ale jak śpiewał Adam Nowak: „Trudno nie wierzyć w nic”.

Podobno przymierzasz się już do kolejnej płyty. To prawda?

Cały czas się przymierzam. Co prawda teraz dopadła mnie polska zima oraz intensywna trasa. Mam już jednak dwa numery. Po koncertach zrobimy zgrupowanie i będziemy działać. Im wcześniej się do tego zabierzemy, tym większą swobodę będziemy mieli. I tak jestem w głębokich malinach. Jak David Bowie nagrywał płytę „Hunky Dory”, to miał już gotową połowę kolejnego krążka. Był już dwa wcielenia później. Myślę, że to jest też coś, czego się nauczę. Wszystkiego można się nauczyć. Kasia Nosowska powiedziała mi, że pisanie to jest rutyna. Podstawa to ciągła praca.

Nawet piosenkę o tym napisała. Chciałbyś jeszcze coś dodać?

Tak, serdecznie wszystkich zapraszam do Stodoły! W Warszawie 23 lutego gramy swój największy koncert, bo już pobiliśmy swój rekord frekwencyjny. Co ogromnie mnie cieszy.

Czyli idziesz na złoto?

Cieszę się, że tyle osób przyjdzie na koncert. Zrobimy razem "Republikę Złotej Meduzy" albo "Kościół Złotej Meduzy", bo będzie taniej ze względów podatkowych (śmiech). Spróbujemy naiwną miłością naprawiać świat, naprawiać Polskę od środka. Chcę, żeby wszyscy dostali taki wpie***l na koncercie, żeby nie mogli opuścić kolejnego występu.

rozmawiał Piotr Wróblewski, dziennikarz naszemiasto.pl

Zdjęcie główne, autor: mat. pras.

Autor: mat. pras.
  •  Komentarze 1

Komentarze (1)

wyruchany (gość)

Ja to jestem niestety na poziomie opuszczenie Gerdy, żeby w ogóle ktoś chciał przyjść do mnie.